Jestem zerem. Ale od początku. Wczoraj szło dobrze, zmieściłam się w limicie, ćwiczyłam. Jedynie humor beznadziejny.
Gwoli wyjaśnienia, mieszkam z przyjacielem, zawodowym kucharzem. Idzi wczoraj wyjątkowo był w domu, zrobił gulasz, lekki, z pomidorami i oliwkami. Siedzę przy stole i jako, że ciocia marysia nie towarzyszy mi już od 4 dni, jestem w lekkiej depresji.
- Jestem gruba... - chlipię w talerz.
- Oj nie pierdol tylko jedz! - Idzi ucina dyskusję i wychodzi po jajka do sklepu.
Gdy tylko słyszę zamykające się drzwi na klatce, 3/4 mojego obiadu ląduje w kibelku. Pysznego obiadu, ale jakaż jestem dzielna. Gdy Idzi wraca, już nie chlipię, zmywam talerz, a on stwierdza, że wiedział, ze tak będzie i żarcie poprawi mi humor.
Wieczorem gadam z Moim na skype, chwalę się nową bielizną, którą polecił mi zakupić. "Gówno" - stwierdza. 75B! (całe życie mam małe A) i 100zł (nigdy nie kupiłam droższej bielizny) oraz 3 godziny łażenia po sklepach. Chcę być twarda, ale widzi, że prawie płaczę i próbuje mnie przekonać, że wcale nie miał tego na myśli. Gówno, po prostu jest mi przykro. Mam ochotę wyjść z domu, kupić sztukę, najarać się i zasnąć w końcu spokojnie. Ale nie. W końcu jestem twarda, nie?
Dziś. Basen. Pływam w najlepsze, trzydziestą minutę bez zatrzymywania się. Potem nie mam siły, zatrzymuję się, słabo mi. Wychodzę z wody, bo przecież nie mogę sobie pozwolić, żeby zemdleć i się utopić (chociaż to mało prawdopodobne, bo tłuszcz unosi się na wodzie). W szatni mierzę cukier. 43 mg/dl (WHOAA czarno przed oczami - dla tych co nie wiedzą norma na czczo 80-120). Nie mam glukozy w tabletkach, nie mam wody z cukrem, nie mam batonów zbożowych. Katastrofa - start! Automat - lion white (210) + kitkat (220). Pochłaniam w szatni. Normalnie w razie hipoglikemii nie wliczam ratunkowego jedzenia do bilansu, ale to jest gruba przesada. Byloby ok, zmieściłoby się w limicie, ale zamroczona, nie wracam do wody, a potem kieruję swe kroki do pobliskiego lidla. W drodze do domu wchłaniam jeszcze czekoladę (całą! 530) i croisanta maślanego (???).Po cztery kostki na raz zaklejają mi mordę, rogalik rozpływa się w ustach, mięciutki i ciepły.
A potem zbiera mi się na wymioty.
W domu klękam przed nią, Panną Toaletą, jakby to była pierdolona antyczna świątynia. Za długo zwlekalam i nie wszystko poszło. Bolący brzuch, obtarte paznokciami migdałki i załzawione oczy nie są dostateczną karą. Zjadam dwa regulaxy, ostatnie przeczyszczacze jakie mi zostały. JESTEM OHYDNA.
Eat - shit - eat - shit - eat - shit.
That vicious circle isn't 'natural'
That is gross. Why can't I be
empty, clean, light? Cause I was
born backwards. I am an awkward
smoking weed fat pig.
Four pieces at a time melted in my
thirtysixcomasix degrees like liquid chocolate lava,
butter croissant felt like heaven -
light, soft and easily slithered
into my stomach. And I shall be punished.
The white ancient sanctuary is calling me.
I kneel in front of it, so I can get rid of
most of stuffing I pushed into me. I can become
the whiteness, the storm, the flush. I can be anything,
just as I feel free.
I love you Miss Toilet. The circle starts
again.